W październiku gdy drzewa czerwone,
rozkwitam jak kwiat spóźniony.
Ty zaciągasz wspomnieniom zasłonę,
całujesz płatki korony.
Zieleń moich oczu uwodzisz. A potem,
może nawet tylko niechcący,
obrzucasz spojrzeniem jak błotem.
Aż łamie się kwiat pachnący.
W trawie gnijącej się dusi
kwiat z połamaną nogą.
Na pewno już Cię nie skusi,
chociaż byś szedł tą drogą.
Wciąż żyję marzeniem o zmierzchu,
ostatkiem sił Cię pieszczę.
Z daleka i tylko z wierzchu
trochę łzami i trochę deszczem.
A potem będę usychać
myśląc w nocy o Tobie.
Tylko w ciemności na pewno nie widać
jak krew wzburzoną duszę w sobie.
I tak każdego października,
niczym cień w mroku,
przytulona do chodnika
nasłuchuję Twego kroku.
Twoje usta i ciepłe ręce
zabijają mnie skutecznie.
By przyczynić się mojej udręce,
na przemian okrutnie i bajecznie.
Podnosisz mnie z ziemi rękami
jak liść czerwony.
Będę Ci pachnieć wierszami.
Ja – kwiat ususzony.
Poczekam w Twoim niebie
pomiędzy kartkami dziennika.
Poczekam tam na Ciebie
do następnego października…